Pojęcia wychowania i tresury zazwyczaj stoją w opozycji,
kiedy używa się ich w stosunku do dzieci. Każde z nich ma swoje ściśle ustalone
znaczenie i wartościowane są dość jednoznacznie. Wychowujemy więc w duchu
rodzicielstwa bliskości, z czułością i miłością. Nie wtrącamy się za bardzo, a
jedynie jesteśmy podporą, gdy dziecko wyraźnie naszej pomocy zażąda. Modnie
jest też nie nagradzać i nie karać. Jeśli zmuszamy dziecko do określonych
zachowań i wpływamy na jego decyzje – posługujemy się okrutną tresurą.
Długo żyłam w przekonaniu, że ten dualny podział to
prawda objawiona. Bez praktyki ani dobrych rad znajomych, za wzór mając jedynie
poradniki Searsów, negowałam wszystko, co odbiegało od mojego „idealnego”
wzorca wychowania. Przed narodzinami pierwszego dziecka gotowy miałam dokładny
harmonogram działania, a kiedy Róża sie urodziła kurczowo trzymałam się
własnych instrukcji i nawet wyraźne sygnały, że pewne rzeczy należy zmienić,
nie zmusiły mnie do weryfikacji przekonań. Wiedziałam na przykład, że będę spać
z dzieckiem, bo przecież ono potrzebuje mojej bliskości 24 godziny na dobę. Wiedziałam,
że nie będę dziecku dawać smoczka. To przecież takie nieludzkie... Do ssania
jest pierś. Wiedziałam, że nie rozszerzę dziecku diety przed ukończeniem
szóstego miesiąca. Wiedziałam jeszcze mnóstwo innych rzeczy. A potem żałowałam.
Zwolennicy rodzicielstwa bliskości twierdzą, że nie da
się w dziecku zaszczepić złych nawyków, bo każde zachowanie niemowlęcia wynika
z jego potrzeb, a te spełniać należy. To jedna z największych bzdur, jakie
słyszałam. Ja też jestem przeciwniczką idiotycznych zakazów w stylu „nie noś!”
i „nie bujaj!”, ale doświadczona naprawdę trudnymi początkami macierzyństwa
wiem, że wystarczy chwila, aby zaszczepić w dziecku dobre (pożądane) i złe
(uciążliwe) przyzwyczajenia. I nie chcę Was teraz przekonywać, że dziecko za
wszelką cenę odkładać należy do własnego łóżeczka albo że trzeba ustalać mu
ścisłą godzinę wieczornej kąpieli. Jeśli czujesz się dobrze z tym co robisz, to
świetnie – nie zmieniaj tego. To, czego się nauczyłam to właśnie to, że nie ma
„dobrych metod”, istnieją za to indywidualne potrzeby każdej rodziny. Kiedy zasypiałam
wtulona w pachnące ciałko mojej miesięcznej córeczki, nie przewidziałam, że po
roku nadal nie będę mogła poczytać w łóżku przed snem, a po dwóch latach nie
będę pamiętać jak to jest spać z własnym mężem, który każdej nocy pełni dyżury
w pokoju pragnącej bliskości dziewczynki. Być może będę te czasy wspominała z
rozrzewnieniem. Na razie – mam dość!
Dlatego tak, tresuję.
Szymek urodził się z naturalną umiejętnością przesypiania nocy; 6, a nawet 8
godzin nieprzerwanego snu było jego normą (będę o tym pisać następnym razem).
Nagle, w okolicach trzeciego miesiąca coś się stało. Zaczął się rozbudzać, a
ja, zmęczona i nieprzytomna ze zmęczenia podawałam mu pierś, żeby tylko jak
najszybciej zasnął i żebym zasnąć mogła ja. Nocne pobudki stawały się coraz
częstsze i po tygodniu stały się nie do wytrzymania. Szymek zaczął się budzić
co godzinę tylko po to, żeby sobie zassać kilka łyków mleka. Znałam to aż za
dobrze.
Pewnie, mogłabym zaakceptować fakt, że takie mam dziecko,
że ono tego naprawdę potrzebuje, że jestem tu dla niego i przez kolejny rok co
godzinę płakać i w myślach (a czasami i na głos, wszak jestem tylko człowiekiem)
kazać mu się zamknąć. Tak już było, dwa lata temu. Teraz wiedziałam do czego to
prowadzi i zdałam sobie sprawę, że to właśnie ja jestem tu główną winowajczynią
niepożądanego stanu rzeczy. Przez kilka kolejnych nocy, uzbrojona w ciekawego
audiobooka i przekąski, z pomocą męża i żelaznym przekonaniem o własnej
słuszności zaczęłam tresurę. Po przebudzeniu
atakowałam smoczkiem i białym szumem, podnosiłam i odkładałam, przekładałam na
drugi bok. Kolejnej nocy wszystko to robił mąż, a ja spałam w drugim pokoju i
wzywana byłam tylko co trzy godziny. Po dwóch dniach zauważyliśmy wyraźną
poprawę, po kolejnych – wszystko wróciło do normy. Wiecie kto był najbardziej
zadowolony z tej zmiany? Szymon! Po nocach pełnych pobudek w ciągu dnia był
zmęczony i nerwowy. Co chwilę zapadał w drzemki, aby po kilku minutach budzić
się z płaczem. Przestał się bawić i gaworzyć. Wtłoczony w swoje dawne tory
wrócił do świata żywych. Rano budzi się wyspany i zadowolony. Naprawdę, nie
dzieje mu się krzywda.
Kiedyś widziałam świat czarno-biały. Wydawało mi się, że jeśli
nie wychowuję, to tresuję. Teraz wiem, że niemowlę potrzebuje schematów,
rytuałów i granic oraz że nie zaszczepi się w nim „dobrych” nawyków czule do
niego przemawiając i odwołując do jego empatii. Odłożenie do własnego łóżka nie
jest już dla mnie oznaką chłodu. Jest ukłonem ku naszej, wspólnej wygodzie. On
nie budzi się za każdym razem, gdy poruszę nogą, ja mogę swobodnie zmieniać
pozycje. Przestałam się czuć winna, gdy po godzinie memłania mojej piersi
zastępuję ją smoczkiem i mogę się swobodnie bawić ze starszym dzieckiem.
No właśnie, a jak to działa przy Róży? Wiecie, uważam się
za naprawdę fajną matkę (nie, nie ma tu ironii). Mimo to straszę dwoje dziecko,
że jeśli nie zje śniadania, to przyjdzie kot i zje (co akurat jest prawdą),
grożę, że jeśli nie przestanie jeździć mopem po ścianach, to mopa zabiorę (i
zabieram!), powtarzam wreszcie to znienawidzone przez blogosferę „nic się nie
stało”, które powtarzam, gdy po niegroźnym i bezbolesnym upadku na kolano
jestem świadkiem setnego tego dnia ataku szlochu i rozpaczy (bo, do cholery,
naprawdę nic się nie stało i wcale nie neguję w ten sposób uczuć swojej córki!).
Nie spełniam wszystkich jej zachcianek (bo wierzę w zachcianki, a nie tylko
potrzeby, jestem ich świadkiem każdego dnia). Nauczyłam się obojętnie
przechodzić obok teatralnych pokazów rozpaczy. I mimo tak okrutnego gwałtu na
niezależności, poczuciu samodzielności i emocjach córki, mam wrażenie, że
jednak wyrośnie na ludzi.
Walka z własnymi przekonaniami nie jest łatwa, zwłaszcza
dla mnie. Dużym krokiem było dla mnie pozbycie się fanatyzmu, zaślepienia jedną
tylko teorią. Nadal uważam, że rodzicielstwo bliskości to rewelacyjna sprawa,
ale przede wszystkim należy liczyć się z indywidualnymi potrzebami swoimi i
dziecka, zamiast odhaczać kolejne filary, wmawiając sobie, że tak jest dobrze i
tak być musi.
Pamiętacie wpis na temat tego, co z drugim dzieckiem zrobię
inaczej (KLIK!)? Niedługo rozliczę się z tego, co się udało, a z czym miałam
największe problemy i wreszcie – czy to wszystko miało sens.
Inne, podobne
wpisy:
- High Need Baby? DIY!
- Nieco więcej chłodu. Cztery rzeczy, które z drugim dzieckiem zrobię inaczej
- Rok z życia matki (prawie bez lukru)
- Karmienie piersią, czyli o tym, dlaczego jestem laktoterrorystką
Myślę, że wielkim błędem było zatrzymanie się na Searsach😀 może nie trzeba by było się przełamywać i nie byłoby tak dramatycznie. W każdym razie najważniejsze, że cz7jesz się dobrze ze swoimi wyborami teraz. Bo chyba to jest najważniejsze. W RB jest tyyyyle miejsca na rodzica. Szkoda, że pop wersja blogowa zwykle to pomija...
OdpowiedzUsuńMyślę, że wielkim błędem było zatrzymanie się na Searsach😀 może nie trzeba by było się przełamywać i nie byłoby tak dramatycznie. W każdym razie najważniejsze, że cz7jesz się dobrze ze swoimi wyborami teraz. Bo chyba to jest najważniejsze. W RB jest tyyyyle miejsca na rodzica. Szkoda, że pop wersja blogowa zwykle to pomija...
OdpowiedzUsuńA mnie nigdy jakoś do wnętrza gdzieś nie trafiały założenia RB - czułam, że poświęcałabym się i zadawała sobie i swoim poglądom gwałt, np śpiąc z dzieckiem. Powiem Ci, że już przy pierwszym dziecku tak miałam, przy drugim, choć jest trochę inne, postępuję tak samo - i, jak piszesz, nie widzę, żeby cierpiały :) Czytam wieczorami, mam czas dla siebie i męża, a za dnia dla dzieci ;) Pozdrawiam! Ania
OdpowiedzUsuńPoprawcie mnie, jeśli się mylę, ale czy rodzicielstwo bliskości nie jest po prostu nazwą podejścia, a nie określeniem zbioru metod postępowania? Mam na myśli to, że można być rodzicem "bliskim", niekoniecznie śpiąc z dzieckiem. Ba, myślę nawet, że na upartego dałoby się wprowadzić tzw. Łatwy Plan, nie rezygnując z ideałów RB!
OdpowiedzUsuńNie nazwałabym tresurą tego, co opisujesz. Wg mnie to po prostu uczenie dziecka pewnych umiejętności. Póki nie robisz tego przy pomocy bacika czy innych metod przemocowych, to nie jest tresura :-)
Ja mam raczej na myśli tylko teorię Searsów i ich 7 filarów RB, do których spanie z dzieckiem się zalicza. I tak jak pisałam - dla mnie to było jak plan działania, teraz wiem, że to głupota. Poza tym, być może niesłusznie, zawsze jakoś tak odbierałam czytane artykuły. Zdarzyło mi się nawet wprost czytać, że tylko wyrodne matki "porzucają" swoje dzieci w łóżeczkach. Przecież żaden inny gatunek tego nie robi... (Najgorszy argument ever, żaden inny gatunek nie gotuje też mięsa ani nie produkuje poliestru). Że spanie z dzieckiem jest wygodne i że wszyscy się wysypiają. No i tak się zakodowało.
UsuńA ja mam wrażenie, że jednak nie do końca Searsów zrozumiałaś:) Albo może ja ich po prostu zrozumiałam zupełnie inaczej:) Ich "śpij" razem z dzieckiem wcale nie musi oznaczać dosłownego spania w jednym łóżku. Nie są też całkowitymi przeciwnikami smoczka. Karmienie piersią propagują, ale wcale nie demonizują mm, a w swoich książkach udzielają też rad dotyczących łagodnego odstawienia od piersi niemowlaka. Nie komentując jakie przyczyny tego odstawienia są akceptowalne dla nich a jakie nie;) Podkreślają istotę granic, równowagi w rodzinie (nikt nie ma się poświęcać, szukamy najlepszego dla KAŻDEGO członka rodziny rozwiązania), autonomię decyzji podejmowanych przez rodziców. I przede wszystkim - filary to nie dziesięć przykazań - raczej ogólne wskazówki, których nie trzeba wypełniać w 100% aby czuć się rodzicem RB w duchu Searsów:)
OdpowiedzUsuńZabranie mopa to też nie kara - w tej konkretnej sytuacji jak najbardziej rozsądne:) I usypiania Szymka w nocy też nie nazwałabym tresowaniem w takim znaczeniu, w jakim używa się go w książkach RB:)
Czytałaś może "Wychowywanie bez nagród i kar" Kohna? :)
Bardzo możliwe, że nie zrozumiałam, zresztą nawet chyba nie bardzo starałam się rozumieć albo kwestionować, bo przecież tylko fanatycznie brałam wszystko. Wspominałam już w komentarzu powyżej, że jednak ja najczęściej spotykałam się z takim właśnie dosłownym odbiorem teorii RB. Nie wiem, może wchodzę po prostu na złe strony, ale BARDZO często czytałam w internecie opinie, że jeśli nie śpisz z dzieckiem itd. to traktujesz je z chłodem, nieludzko wręcz, a w ogóle to jesteś głupia, bo tak przecież jest najwygodniej. I tak jakoś mi się zakodowało. Spanie i smoczek to tylko przykłady. Jakbym miała pisać o wszystkim, co robię, a co (w moim mniemaniu) jest sprzeczne z RB, to nigdy bym nie skończyła pisać tego posta. :) Poza tym u nas problemem było też to, że po kilku miesiącach takiej skrajnej bliskości, kiedy oprzytomniałam, było już za późno, bo Róża przyzwyczaiła się (tak!) do tego i było coraz gorzej. A inna sprawa to taka, że przestałam cenić zdanie Searsów na jakikolwiek temat, kiedy przeczytałam ich książkę o dzieciach HNB.
Usuń"Wychowania..." nie czytałam, choć koncepcję znam, pewnie też niezbyt dokładnie i w sumie chyba nie chcę dokładniej poznawać. Jestem wielką zwolenniczką nagród (niekoniecznie w znaczeniu materialnym, przede wszystkich pochwał, wypowiedzianego uznania). Jakiekolwiek inne zachowanie uważam za skrajnie nienaturalne. Mnie zawsze bardzo wizja nagrody mobilizuje i nie widzę w tym nic złego. W stosunku do dzieci wierzę natomiast, że pewne rzeczy po prostu muszą być zrobione, aby osiągnąć pewien skutek, nie trzeba ich rozumieć ani nawet akceptować (np. korzystanie z nocnika, mycie zębów, obcięcie paznokci bez krzyku) i jeśli ma to być zrobione w zamian za nagrodę (u nas nagrodą za paznokcie jest na przykład ogórek konserwowy, a za nocnik były zawsze brawa) to okej. Jakbym miała czekać aż sama dojdzie do tego, że chce to robić, to pewnie doczekałabym bezzębnej pięciolatki w pampersie. A przecież kiedyś to w końcu i tak zrozumie. Wszyscy teraz piszą jakie to kaleki emocjonalne powstają z dzieci, którym się coś karze albo zabrania i może dwa lata temu bym się tym przejmowała, ale teraz mam to naprawdę w głębokim poważaniu i wiem swoje. Za dużo jest wszystkich teorii, za dużo wszystkiego. I choć bardzo nie lubię tego argumentu, to trudno się nie zgodzić z tym, że „kiedyś takich dziwactw nie było i wszyscy jakoś wyrośliśmy”. ;)
Pozdrawiam!
A bierzesz pod uwagę, że "problemy" z Różą mogą wynikać właśnie z tego, że nie czułaś tego, co robisz, zmuszałaś się, potem próbowałaś inaczej, nie miałaś własnej koncepcji na to wszystko? Mnie żadna "metoda" nie wychodziła nigdy na dobre, jeśli nie czułam tego na 100%.
UsuńNieee. Róża od samego początku miała wiele cech dziecka HNB – na Chiny Ludowe nie dało jej się na przykład odłożyć (natychmiast się budziła). Dużo więc nosiłam, a Robert całe noce sypiał na siedząco trzymając ją na ramieniu, bo inaczej się budziła. Żeby było jej jak najlepiej, żeby miała bliskość, żeby czasem nie płakała w łóżeczku. Problem został tylko utrwalony. Szymon jest inny, łatwiejszy, ale dokładnie tak jak siostra od samego początku był nieodkładalny – kropka w kropkę to samo, ale tym razem się zawzięliśmy. Odkładałam go czasami po kilkadziesiąt razy, bo za każdym razem się budził, wieczorne usypianie trwało 4 godziny, ale któregoś razu odłożyłam i problemu nie było. Jemu też jest z tym lepiej, wysypia się, nie budzi się z płaczem. Czy to tresura? Czy nie zaspokoiłam jego pierwotnej potrzeby spania na rękach u mamy przez pierwszy rok życia? Być może, ale jest nam z tym lepiej.
UsuńZ jednej strony piszesz, że jesteś przeciwniczką zakazów "nie noś", a z drugiej że wierzysz w przyzwyczajanie i chcesz tego uniknąć. Jak to rozumiesz? Bo to dla mnie niekonsekwencja.
OdpowiedzUsuńP.S. Synek przeuroczy! :)
Zupełnie nie widzę tu żadnej niekonsekwencji. Po pierwsze dziecka nie da się nie nosić, no bo jak? Po drugie wiem, że zazwyczaj dziecko tego potrzebuje, bo je to uspokaja (przez 9 miesięcy się kołysało) i nie zamierzam pozostawiać w łóżku wyjącego dziecka tylko dlatego, żeby go nie przyzwyczaić do noszenia. Ale z drugiej strony za kompletną głupotę uważam jak ktoś mówi, żeby nosić jak najwięcej, bo dziecka NIE DA się przyzwyczaić. Swoje pierwsze przyzwyczaiłam tak bardzo, że teraz ma dwa lata, a ciągle najchętniej by przebywała na rękach. Pierwsze pół roku spędziła niemal wyłącznie noszona, bo jak tylko poczuła pod sobą podłogę, to natychmiast zaczynała płakać. A my, zamiast zabawić ją na tej podłodze, zamiast jakoś przeciągnąć ten moment i powoli od noszenia odzwyczajać - nosiliśmy.
UsuńDziękuję! :)
Dlatego ja nie czytam żadnych mądrych książek o wychowywaniu i stosuję jedną złotą zasadę - zasadę zdrowego rozsądku:D Wszystkim nam w domu wychodzi ona na zdrowie. Dzieci od urodzenia śpią same w swoich łóżkach, a kiedy chcą przytulić się w nocy to przychodzą do nas, lub wcześniej płakały oczywiście:D mamy swoje wieczorne rytuały, mamy zasady, nagrody i kary, trzymamy się wartości które chcemy przekazać dzieciom, chłopaki znają swoje granice, są wychowywani aby być samodzielnymi i szczęśliwymi ludźmi. To wg mnie jest właśnie RB. Od czasu do czasu zaliczę porażkę . No właśnie jak oduczyć dwulatka bić wszystkich i wszystko na około? ( oprócz mamy) :D Pozdrawiam. ps. kochane mamy nie dajmy się zwariować. POzdrawiam
OdpowiedzUsuńMy teraz też już robimy wszystko inaczej i żyje nam się o tyle łatwiej, że aż trudno mi w to uwierzyć. :)
UsuńU nas na szczęście z biciem nie ma tragedii, ale jak tego oduczyć - nie wiem. Przemawiam i tłumaczę, ale nie pomaga. Mnie najbardziej zastanawia skąd takie dziecko uczy się, żeby bić? Przecież nie bijemy się w domu. :P